Zbliża się dla wielu najpiękniejszy czas w roku. Czas lekko bajkowy, czarodziejski, świąteczny. Tak, mówię o nadchodzącym czasie świąt Bożego Narodzenia. Media wtłaczają w nas wizję pięknego optymistycznego świata, w którym wszyscy są dla siebie mili, rodziny się kochają, dzieci są szczęśliwe. Sami chcemy podświadomie, aby nasze relacje z najbliższymi tak właśnie wyglądały. I tu nachodzą mnie smutne refleksje.

Nie mogę i nie potrafię się cieszyć tym radosnym świątecznym nastrojem, kiedy oglądam się na to co dzieje się wokół. Coś z nami ludźmi dzieje się niedobrego. Nie mówię tu o sobie jako pojedynczym człowieku, ale o nas wszystkich, o zbiorowości ludzkiej, w której żyjemy. Już kiedyś dotknęłam tego tematu w moim Espresso, chociaż obserwacje moje dotyczyły wtedy tego co dotyka całe nasze społeczeństwo. Możecie o tym poczytać w artykule Mój dom moją twierdzą.
Dzisiaj chciałabym dotknąć relacji w tej podstawowej komórce społecznej jaką jest rodzina. U początku wspólnej drogi, jaką podejmują się podjąć młodzi ludzie zakładając rodzinę, prawie zawsze leżą wzniosłe cele i ideały. Chcemy się kochać, szanować, mieć dzieci. Chcemy dać swoim dzieciom wszystko to co jest im potrzebne do prawidłowego rozwoju, aby mogły wyrosnąć na mądrych, dobrych, wrażliwych, uczciwych ludzi. Idealnych rodzin oczywiście nie ma. Nikt nie jest wolny od potknięć, błędów, czy porażek na tej wyboistej drodze. Mimo wszystko jednak przyświeca nam nadrzędny cel – dobro rodziny i dzieci.
Modele rodzin przez dziesięciolecia się zmieniają, są ich większe i mniejsze wersje. Według socjologów, dawniej rodziny obierały model rodzin dużych, wielopokoleniowych, czyli małżonków, dzieci (często większej ilości), dziadków, wspólnie żyjących i prowadzących gospodarstwo domowe. Obecny model dużej rodziny został zmodyfikowany – teraz nazywa się tak wielopokoleniową grupę spokrewnionych osób, nie mieszkającą jednak we wspólnym gospodarstwie.
To, że nie mieszkamy razem nie powinno wpływać na zerwanie naszych rodzinnych więzi. Powinniśmy się czuć wspólnotą, dbać o siebie, pomagać sobie w razie potrzeby i być dla siebie wsparciem. I tu własnie dochodzę do moich smutnych refleksji. To co psuje się w relacjach międzyludzkich osób niespokrewnionych, coraz częściej zaczyna się przekładać na relacje rodzinne. Ci sami rodzice, którzy z taką starannością dbali o wychowanie swoich dzieci, zwracają się przeciw nim. To działa w obie strony, bo i dzieci, którym nie brakowało niczego ze strony rodziców zwracają się przeciw swoim rodzicielom.
Rozejrzyjcie się wokół siebie, może wśród swojej rodziny, może wśród znajomych czy sąsiadów. Myślę, że każdy znajdzie chociaż jeden przykład na potwierdzenie moich obserwacji. Złość, zazdrość, a czasem nawet autentyczna nienawiść staje pomiędzy najbliższymi sobie ludźmi. Między siostrą i bratem, matką i synem, córką i ojcem. Czy tak nas uczono? Czy tak powinny wyglądać te relacje? Czy w takich rodzinach i z takimi relacjami chcemy żyć?

Święta są magicznym czasem. Są czasem, który daje nam okazję do tego, aby w swoim życiu i życiu swoich najbliższych coś zmienić. Może tak jest, że ludzie potrzebują okazji, potrzebują dobrych przykładów po to, aby coś zmienić. Może wielu z nas potrzeba tego świątecznego impulsu, żeby wyciągnąć rękę do brata, żeby przypomnieć sobie o chorej matce.
Jeżeli zauważamy, że coś w naszym życiu jest nie tak, że pogubiliśmy się, zapiekliśmy się w jakichś niezdrowych relacjach, to jest dla nas jeszcze nadzieja. Nie wszystko stracone, bo nadal uważamy, że to co się dzieje jest złe. A to oznacza, że mamy nadal poczucie dobra i zła. Więc nieważne, czy za sprawą świątecznego impulsu, czy też własnych przemyśleń, wyciągniemy rękę do drugiego człowieka by naprawić nasze relacje, by spoić nasze zerwane więzi. Ważne abyśmy spróbowali to zrobić.
Święta to także nadzieja. Nadzieja na zmiany, nadzieja na lepsze. Niech więc moje smutne refleksyjne myśli rozwieje nadzieja na to, że ludzie podejmą próbę naprawienia rodzinnych więzi i zrobią to z potrzeby serca, a nie pod wpływem medialnej bajki.